Od sześciu miesięcy mieszkam w Bloomington w stanie Indiana, osobliwym mieście na Środkowym Zachodzie, przyćmionym ogromnym kampusem Indiana University. Podobnie jak wiele miasteczek uniwersyteckich, Bloomington jest siedliskiem aktywizmu społecznego. Tylko w tym miesiącu poszedłem na spotkanie na rzecz praw imigrantów, zgłosiłem się na ochotnika do schroniska dla przemocy domowej, serwował pizzę miejscowej bezdomnej ludności w kościele biskupim i śpiewał w chórze, by walczyć z klimatem reszta.

Uwielbiam być częścią tej energicznej i współczującej społeczności – pochodzę z Nowego Jorku, gdzie jesteśmy najbliżsi… społeczność to spółdzielnia na Brooklynie, która ma ochroniarzy, aby upewnić się, że żadne osoby niebędące członkami nie dostaną w swoje ręce organicznej squasha.

W zeszłym miesiącu moja rodzina zdecydowała się pójść na mecz koszykówki kobiet na Uniwersytecie Indiana. Spotkaliśmy ich gwiazdę trenera, Teri Moren, na imprezie dla schroniska dla przemocy domowej i chcieliśmy wesprzeć naszą siostrę broni. Jestem fanką NBA przez całe życie, ale nigdy nie oglądałam meczu WNBA ani kobiecej gry w college'u. Przyznam, że żywiłem naiwne założenie, że w tę grę nie mógłby grać nikt inny niż Lebron James i jego 500 przyjaciół z NBA. Kiedy weszliśmy na zapełnioną ćwiartką arenę, pomyślałem, że mam rację.

Tuż przed wskazówką światła przygasły, a z systemu nagłośnieniowego wydobył się napompowany hymn Kanye Westa „Power”. Masywne ekrany zawieszone nad kortem wprowadzały graczy w pulsujący montaż. Jenn Anderson – zaciekłe centrum IU – spojrzała w obiektyw. Szwajcarski scyzoryk napastnika Amandy Cahill napiął bicepsy. Strzelający strażnik Alexis Gassion przyjął postawę władzy. Trzypunktowy as Karlee McBride skinął głową w stronę basu. I punktowa strażniczka MVP, Tyra Buss, zerwała swoje odrywające się spodnie.

Choć pokaz przed meczem był ekscytujący, prawdziwa gra mnie powaliła. Ich styl gry jest zorientowany na zespół, a nie na supergwiazdę, jak NBA. Przechodzą pierwsi, ustawiają skomplikowane zagrania, strzelają tylko wtedy, gdy są otwarte; dla fana koszykówki było to jak podróż w czasie do czystej, pełnej gracji, fundamentalnej gry. Zespołem kieruje Buss, porywający rozgrywający z IU, który gra jak pilot kamikaze. Nurkuje po luźne piłki, bierze ostre faule i jakimś cudem za każdym razem wstaje, jak nadmuchiwany worek treningowy lub sztuczna świeczka urodzinowa.

Oglądanie trenera Morena na uboczu jest prawie tak samo fascynujące jak oglądanie meczu. Nosząc czterocalowe szpilki, krąży po linii bocznej, szósta kobieta zespołu, zaangażowana w każdą grę, jak melonik, który właśnie rzucił piłkę w dół toru i telepatycznie próbuje skierować ją w stronę szpilki.

Wiele napisano o rozbieżności między koszykówką mężczyzn i kobiet, ale bycie na tej arenie wydawało się osobiste. Dlaczego męska wersja tej gry ma monopol na ekwipunek szafek na stopy, podczas gdy gra dla kobiet ledwo ma przyczółek na ESPN 3?

Z mieszanką ciekawości i poczuciem niesprawiedliwości zapytałem trenera Morena i Bussa o ich doświadczenie w grze tak zdominowanej przez mężczyzn. Oboje dyskutowali o dziwnej dychotomii, którą odczuwali. „Niektóre rzeczy, których faceci nie muszą robić, aby odnieść sukces, musimy zrobić” – wyjaśnił Moren. „Są wyżsi, bardziej wysportowani, lepiej przewidują, są szybsi na boki. Abyśmy odnieśli sukces i sprawili, że wydarzyły się wielkie rzeczy, musimy robić małe rzeczy naprawdę, naprawdę dobrze”.

Ale Moren i Buss znaleźli wzmacniającą stronę: ponieważ nie mogą polegać na indywidualnych umiejętnościach pojedynczego gracza, jak to często robią drużyny męskie, współpracują w sposób, który wykracza poza ego.

Byłem zaskoczony, że nigdy nie narzekali na różnicę w popularności między swoim zespołem a drużyną mężczyzn. Zamiast tego skupili się na „rozwijaniu” swojej gry i inspirowaniu kolejnego pokolenia młodych wysportowanych kobiet; po każdym meczu u siebie Buss i jej koledzy z drużyny spędzają pół godziny na boisku, aby spotkać się z fanami. To zaangażowanie społeczności wpłynęło nie tylko na ich frekwencję, ale także na młode kobiety w społeczności, które mają teraz bezpośredni dostęp do prawdziwych graczy, a nie tylko ich promowanych butów.

Po rozmowie zapytałem, czy mógłbym zagrać jeden na jednego z Bussem. Wiedziałem, że skopie mi tyłek, ale nie byłem pewien, jak bardzo. Podejrzewałam, że w dzieciństwie może to wyglądać jak granie w tatę: że będę całkowicie zdominowany. I w większości byłem. Mimo że udało mi się zdobyć kilka punktów, a nawet mięśnie do odbicia, krążyła wokół mnie, strzelała jak łucznik, a nawet rzuciła się na podłogę, aby uderzyć w layup.

Robiła to, co jej zespół robi w każdym meczu: wszystko, czego potrzeba, aby wygrać. I właśnie dlatego konieczność jest matką, a nie ojcem wynalazków.