Chociaż moje kochające komedię romantyczne ja z gimnazjum wzdrygnęłoby się na tę myśl, moje wczesne lata w college'u były inne niż wszystkie Meg Ryan film, który kiedykolwiek widziałem lub miałem nadzieję przeżyć zastępczo. Tom Hanks nie przesłał mi swoich najskrytszych myśli i uczuć, ani nie Billy Kryształ pocałuj mnie w Sylwestra. Spotkałem jednak na Facebooku kogoś, kto tak jak ja znał na pamięć tekst do „I Love College” Ashera Rotha (ten, który umknął).

Po dwóch głęboko przygnębiających zanurzeniach w basenie licealnego romansu, porzuciłam poszukiwania idealnego związku, czy jakiegokolwiek związku, naprawdę. Studia były czasem odkrywania, całowania się z nieznajomymi i zaprzyjaźniania się z barmanami, wybaczania rozlanego piwa i jedzenia bitej śmietany prosto z puszki (witaj pierwszoroczniaku 35!). Żaden mężczyzna nie powstrzymałby mnie przed przeżyciem mojego studenckiego doświadczenia w najpełniejszym i najbardziej obrzydliwym stereotypie. Moim ulubionym napojem była wódka żurawinowa, a krótkoterminowe zaangażowanie.

click fraud protection

Moje dwa lata jako podstawowa studentka osiągnęły swój szczyt podczas semestru za granicą we Florencji we Włoszech. Po nauczeniu się mówienia „Zróbmy strzały” i „Graj” Beyonce” po włosku czułem się, jakbym całkowicie zaaklimatyzował się w kulturze. W porównaniu z Manhattanem Florencja była najlepszym miastem uniwersyteckim. Cztery miesiące za granicą i pozbyłam się autodestrukcyjnych tendencji imprezowiczów z mojego systemu – nadszedł czas, aby wrócić do korzeni romcom.

Kiedy tego lata wróciłem do Nowego Jorku, zrobiłem pierwszy krok, by poddać się rygorom prawdziwego, dorosłego romansu: pobrałem Tindera. OK, to nie Wichrowe Wzgórza, ale ja zrobił zamierzam spotkać kogoś, z kim mógłbym porozmawiać.

Na początku moje doświadczenie było tylko mgiełką płynącego z głębi serca „dtf?” wiadomości i obłąkany wzrost poczucia własnej wartości. Jestem poważnie zawstydzony tym, jak dramatycznie moje mecze Tinder wpłynęły na moją pewność siebie. Prawdopodobnie pomogło to, że moje zdjęcie profilowe pochodziło z Halloween, w które się przebrałam Emily Ratajkowskiskąpo odziany „postać” w teledysku „Blurred Lines” (nie dumny z kostiumu, ale zdjęcie było złotem Tindera).

Po trzech dniach spędzonych na zbieraniu zabawnych zrzutów ekranu i przesuwaniu się do cieśni nadgarstka, natknąłem się na miłą twarz, o której wiedziałem, że widziałem ją wcześniej. Ta wspaniała kandydatka z Tindera brała udział (i wygrała!) w corocznym konkursie dla mężczyzn w moim akademiku. Przypomniałem sobie jego twarz i to, że recytował poezję jako swoją umiejętność, ale było jeszcze jedno wspomnienie, które… przylgnął do mojego wówczas 19-letniego ja: w noc konkursu ogłosił tłumowi, że jest zaręczony.

Miałem tak wiele pytań – przede wszystkim: czy pozwolono ci rozpocząć rozmowę na Tinderze od „Czy jesteś zaręczony?” Kierowany głównie ciekawością, przesunąłem w prawo.

„Co to znaczy pisać w kółko?” wysłał mi wiadomość, a odniesienie do tego, co teraz mogę przyznać, było niewiarygodnie głupim wersem w mojej biografii z Tindera („Pisanie w kółko od 1996 roku”. Sprytne, prawda?). To była pierwsza (i ostatnia) wiadomość, którą otrzymałem na Tinderze, która nie zawierała zawoalowanego zaproszenia na seks i/lub insynuacji. To trochę niezgrabne, ale można powiedzieć, że miał mnie na „Co to znaczy pisać w kółko?”

Od tego czasu wszystko było uczciwą grą. Rozmawialiśmy o dzieciństwie na Zachodnim Wybrzeżu, licealnych doświadczeniach, o których byliśmy gotowi zapomnieć, naszych ulubione filmy, nasze ulubione miejsca, ciężki dojazd z New Jersey (oboje mieszkaliśmy tam na czas). Po godzinach, dniach spędzonych na poznawaniu mężczyzny, którego nigdy nie spotkałam, zaplanowaliśmy naszą pierwszą randkę. Spotykaliśmy się w Think Coffee – szybkim i łatwym spotkaniu na wypadek, gdybyśmy osobiście uznali się za nie do zniesienia.

Dwa dni przed planowanym spotkaniem znalazłem kilka chardonnay na kolację, zastanawiając się, co knuje mój mecz na Tinderze. Ku mojemu zdziwieniu był właściwie w moim mieście, Hoboken, przechadzając się ze swojego sąsiedniego Jersey City. Nie robię uroczego pierwszego wrażenia, więc pijana-ja postanowiłam nalegać na spontaniczną randkę. „Dlaczego po prostu nie wpadniesz?” Jego reakcja była taka, jakiej się spodziewałem: wahanie, zabarwione niejasnym strachem przed spiskiem morderstwa z Tindera.

Po pewnym nakłanianiu w końcu przekonałem go, żeby wpadł do mojego mieszkania w Hoboken. Biorąc pod uwagę, że już mu powiedziałam o problemie z bugami w budynku io starym, prawdopodobnie nawiedzonym wózku zaparkowanym w holu, było to niezłe zwycięstwo.

Przygotowując się do wizyty mojego (potencjalnie zaangażowanego) meczu Tindera, zdałem sobie sprawę, że mój lęk przed pierwszą randką zniknął. Chociaż pijana w dzień powszedni, skąpana w czerwcowym koktajlu z potu i metalicznego makijażu oczu i nosząc wyjątkowo nieatrakcyjną piżamę, czułam się zupełnie dobrze. Nie ma dramatu w garderobie i nie trzeba mówić o motywacji ze współlokatorem.

Siedząc na schodach przed moim budynkiem z papierosem w dłoni, powiedział „cześć”.

Tej nocy dowiedziałem się, że mój mecz na Tinderze był 1.) Obecnie nie jestem zaręczony i 2.) Kogoś, z kim mogłem przewidzieć drugą randkę. Przeszliśmy tę drugą randkę i następną po niej. Dwa i pół roku później nadal umawiamy się na randki – chociaż większość z nich odbywa się teraz w salonie, który dzielimy w naszym mieszkaniu na Brooklynie i wokół niego.

Dzięki, Tinderze.